|
Upadłe anioły 4: Destrukcja jako nadzieja na szczęście
Żądło Leszek
Od 2 tysięcy lat ludzie czekają na zbawczy koniec
świata. Dziś tych oczekujących jest już ponad miliard, a więc około 1/4
ludzkości. Tak szerokie rozpowszechnienie nadziei na osiągnięcie szczęścia
przez kataklizm należy uznać za ogromny sukces dążeń do destrukcji, jakie
opanowują świat i co jakiś czas dają o sobie znać w formie wojen lub
kataklizmów. Pociąg do mocnych wrażeń, nawet za cenę śmierci, deklaruje aż
co 4 mieszkaniec Ziemi! Dlatego znacznie lepiej zarabia się na horrorach,
niż na rozpowszechnianiu wartości duchowych.
Mechanizm
samozniszczenia ciała jest właściwy dla osobników wszelkich gatunków. U
ludzi występuje w formie syndromu śmierci, który charakteryzuje się
jednoczesnym lękiem przed śmiercią połączonym z jej pożądaniem. W
szczególnych wypadkach kojarzy się wręcz z ekstazą! Jest on tak głęboko
ukryty w podświadomości, że najczęściej go nie zauważamy traktując jako
"normalne" rozterki egzystencjalne.
Mechanizm ten w sensie
ewolucyjnym umożliwia zmiany formy i jej doskonalenie. Z kolei zmiany
formy są konieczne, by w procesie powszechnej ewolucji mogło dojść do
zmian funkcji. Nowe formy umożliwiają lub wymuszają zmiany funkcji. Są one
istotne dla przetrwania bądź ekspansji gatunków.
Gdy na małym
obszarze żyje zbyt dużo osobników, dochodzi do samoregulacji populacji
tak, by nikomu nie brakło miejsca i pożywienia. Mechanizm ten przybiera
formę kataklizmów lub zbiorowych samobójstw. Ludzie więc w pewnym sensie
mogliby mu podlegać. Ale... czemu w takim razie nie dochodzi do zagłady
Pekinu, Szanghaju, Lagos, czy Mexico City? Coś nie gra w tej
interpretacji. Może więc jednak manipulacja pewnych osobników prowadzi do
tego, że pewne grupy ludzi chętniej dążą do śmierci?
Z punktu
widzenia interesów poszczególnych osobników najistotniejsze jest dążenie
do przyjemności i unikanie nieprzyjemności. Tą "logiką" kierują się
wszelkie osobniki, nawet ludzie. Śmierć może się w pewnych okolicznościach
wydawać przyjemniejszym wyjściem, niż życie. Szczególnie kiedy ktoś je już
sobie w maksymalny sposób skomplikował. Jeśli każdy osobnik dąży do
zadowolenia i szczęścia, to po co mu zmiana funkcji? Otóż, z punktu
widzenia interesu gatunku szczęście i zadowolenie jednostki nie ma
najmniejszego znaczenia. Stąd represje spotykające "egoistów". Ważne za to
okazuje się doskonalenie funkcji, a przede wszystkim możliwość ich
ilościowego i jakościowego poszerzenia.
Popatrzmy na fakty.
Delfiny, pomimo innej niż ludzie formy cielesnej, są inteligentne i mądre.
Można nawet przypuszczać, że wybrały lepiej, bo wydają się być bardziej
szczęśliwe, niż ludzie. I mają mniej stresów. Przecież o to właśnie chodzi
każdemu osobnikowi! Ale to ludzie mogli opanować większą ilość środowisk i
rozmnożyć się na wszystkich lądach. Jako gatunek odnieśli więc sukces
większy, niż delfiny. Coś za coś... Z uprzyjemnianiem życia też sobie
nieźle radzą. Delfin pewnie byłby w stanie zjeść lody, wypić piwo i
obejrzeć telewizję, ale jego forma cielesna uniemożliwia mu wyprodukowanie
tego wszystkiego. Człowiek ma więc większe od delfina możliwości
realizacji swoich marzeń i pomysłów. Człowiek ma takie możliwości dzięki
formie, jaką przybrał. Dzięki temu nawet wyjątkowo inteligentny delfin
musi przyznać, że nawet wyjątkowo tępy człowiek osiągnął wyższy poziom
uniezależnienia od środowiska. A to znaczy, że ma większą wolność i
niezależność! Żeby jeszcze potrafił to docenić! Ale znów pojawia się "coś
za coś", bo żaden osobnik innego gatunku nie wpadłby na pomysł, żeby dla
zaspokojenia swych potrzeb przepracować 1/3 swego życia.
W
dziejach Ziemi kataklizmy umożliwiały rozwój coraz bardziej
skomplikowanych form istot żywych. Miejsce po ogromnych, a gwałtownie
wymarłych gadach, zajęły ssaki. Były one dużo mniejsze i słabsze, ale
bardziej przystosowane do zmieniających się warunków środowiska. Miały
więcej możliwości, ale nie mogły ich przejawić, dopóki miejsce zajmowały
im potężne, żarłoczne i niebezpieczne gady. Mechanizm umożliwiania i
wymuszania zmian funkcji poprzez zmiany form, umożliwia ewolucję gatunków.
Wszystkie istoty poddają mu się bez dyskusji. Jednak ludzie od tysięcy lat
dorabiają do niego ideologie i religie. Jedne korzystne dla swego rozwoju,
a inne wręcz zabójcze.
W starożytnych eposach sumeryjskich
kataklizm uważa się za karę bożą, ale i... za sposób oczyszczenia świata z
mało udanych egzemplarzy różnych gatunków (potworów, mutantów, hybryd).
Ten pogląd kontynuuje Biblia, a jego ukoronowaniem było oczekiwanie Żydów
na gehennę, w wyniku której Bóg oczyści naród wybrany z mało wartościowych
duchowo osobników. Oczekiwanie na gehennę wreszcie zmaterializowało się w
formie Holocaustu, o co Żydzi mają teraz żal i pretensje do całego świata.
No bo niby do kogo? Ci, co przeżyli, nigdy nie mogli pojąć racji tych,
którzy umierali... Ja, na szczęście dla siebie, pamiętam, dlaczego
umierałem.
Nadzieja na zakończenie dziejów świata w wyniku
powszechnego kataklizmu "ożywiała" nastroje wśród wiernych wielu religii.
Wręcz motywowała ich do aktywności religijnej! Ten obłęd szerzy się do
dziś, nie omija też naszego kraju. Wiele katolickich grup Odnowy w Duchu
Św. zafascynowało się przepowiednią Apokalipsy i jej przesłaniem nadziei.
Apokalipsa jest najważniejszą księgą kultową dla kilku odłamów
chrześcijaństwa. A to dlatego, że zapowiada szczęście dla wybranych
(czcicieli jedynej prawdziwej religii) i zatracenie dla wszystkich innych.
Najbardziej jednak wyobraźnię sprawiedliwych rozgrzewało marzenie o tym,
że w dniu Sądu oni właśnie zasiądą po prawicy Boga i sprawiedliwie, po
bożemu, z miłością do bliźnich, zemszczą się na nie-bliźnich, którzy byli
tak głupi, że nie zrozumieli wybranych i nie przeszli na ich stronę. Druga
wersja obiecuje tylko sądzenie 12 plemion Izraela. I to była dla wielu
chrześcijan prawdziwie dobra nowina. Przez 2 tysiące lat nawet nie czekali
na zmartwychwstanie, by ją urzeczywistniać.
Na nieszczęściu
innych, jak i na kataklizmie, można ubić interes. I to niejeden! Krucjaty
zawsze przynosiły ich organizatorom i uczestnikom krociowe zyski. Podczas
wojny z Irakiem największą popularnością w Jerozolimie cieszył się lokal,
który zorganizował "Ostatni bal przed końcem świata".
Szaleńcze
oczekiwania trochę się rozmyły w katolicyzmie, gdzie nie wiadomo już,
która opcja ma więcej zwolenników: czy oczekiwanie na apokalipsę, czy
ochrona nienarodzonych. Ale niezadowoleni z oficjalnego kursu swego
Kościoła zawsze mogą liczyć na miejsce w jakiejś "przytulnej" sekcie
apokaliptyków, którzy szykują się do rychłego końca świata, a kiedy już
kończą im się zapasy pieniędzy, popełniają zbiorowe samobójstwa.
Sekty apokaliptyków uważa się za najgroźniejsze, ponieważ dążą one
świadomie i celowo do eliminacji z życia własnych członków, czyli siebie.
Fenomenem może się wydawać, dlaczego ludzie - i to zwykle wykształceni i
inteligentni - dają się aż tak zwieść, że umierają mając nadzieję na
lepsze życie?
A czy to w czymś różni się od głównej nadziei
chrześcijan wszelkich odłamów? Przecież oni też marzą o lepszym życiu po
śmierci. Dlaczego więc bulwersują się, kiedy grupa fanatyków próbuje
przyśpieszyć dzień swego wyzwolenia z więzów materii? Czy ich bulwersacja
to tylko brak zdolności logicznego myślenia?
Myślę, że to coś o
wiele poważniejszego. Można powtarzać sobie legendę o lepszym życiu po
śmierci, ale strach przed spojrzeniem śmierci w oczy okazuje się
silniejszy. Kapłan podczas mszy żałobnej wzywa "Alleluja!" (co znaczy
weselmy się), na co wierni wznoszą lament aż po same niebiosa. Wielu w
ostatniej chwili ma wątpliwości, czy rzeczywiście trafią do raju i czy w
ogóle istnieje życie po śmierci? Dlatego ludziom nie spieszno z
umieraniem. I całe szczęście. Ich nieszczęście jednak polega na tym, że
uwierzyli, iż lepsze życie i spokój mogą mieć tylko PO śmierci. Komu
uwierzyli? Czyżby apokaliptykom?
Podobne poglądy głoszą nie tylko
księża i pastorzy. Podziela je wielu mistrzów i nauczycieli jogi,
dżinizmu, judaizmu... I to te poglądy powodują, że ludzie zamiast cieszyć
się życiem, myślą o nim jako o czymś okropnym. I zamiast cieszyć się
życiem po śmierci, też usiłują go uniknąć. Rozsądni, wykształceni ludzie
do pewnego czasu śmieją się z infantylnych opowieści o piekle, czyśćcu i
raju, ale kiedy zbliża się śmierć, na wszelki wypadek coraz częściej
starają się zapewnić sobie znaczące miejsce w "niebie". Widząc tę potrzebę
starszych dewotek biskupi w kilku krajach Ameryki Łacińskiej wprowadzili
sprzedaż biletów w jedną stronę, z gwarancjami dobrej obsługi. Cena -
bagatela - kilka tysięcy dolarów. Ale cóż to jest wobec wieczności!
Najlepszą gwarancją skuteczności usługi jest fakt, że reklamacji
dotychczas nie było. Nawet nikt z tej ekipy nie pojawił się na regresingu!
Może dlatego, że jeszcze za wcześnie?
Dążenie do uszczęśliwienia
się przez zagładę można obserwować w wielu kręgach kulturowych. Ciągnie
się to za ludzkością chyba kilka milionów lat. A może jest nawet starsze,
niż historia gatunku ludzkiego? Rzecz w tym, że dążenie do kataklizmów
przybiera coraz mniejsze znaczenie. Kiedyś to były kataklizmy....
Istnieje pewna historia mówiąca o zagładzie planety Eleusis
znajdującej się tam, gdzie dziś jest pas planetoid - miedzy Marsem a
Saturnem. Jej zagłada nastąpiła kilka milionów lat temu, zanim na Ziemi
pojawiła się ludzka forma. Legenda mówi, że mieszkańcy Eleusis pragnęli
wyzwolić się z więzów materii i wrócić do Boga. Ponieważ jednak materia
ich zbyt pociągała, to postanowili ją znienawidzić. Mieli nadzieję, że
kiedy zniszczą siebie i swą planetę, to już żadna siła nie zmusi ich do
inkarnacji.
Jakże się pomylili... Wszyscy podobno trafili na
Ziemię. I ci źli, i dobrzy. A charakteryzować się mieli ogromną żądzą
niszczenia. Niektórzy twierdzą, że to spośród nich wyrosły takie sławy jak
Hitler i jego świta. Być może, choć cele tej ekipy były nieco inne:
poprzez zniszczenie "niedoskonałych" ras, chcieli uczynić z Ziemi miejsce
rajskiego życia dla wybranych. Ta koncepcja raczej jednak trąci inspiracją
satanizmem. Jak zapowiada ten nurt, to słudzy Szatana odziedziczą Ziemię,
gdy wszystkich innych Bóg powoła do Nieba. Niektórzy zaś byli pewni, że
czynią to dla inkarnujących się Atlantów.
Załóżmy, że - jak w
każdej bajce - i w tych koncepcjach jest trochę prawdy. Załóżmy, bo
przecież pożądanie śmierci nie jest czymś aż tak oczywistym dla ludzi, jak
chcieliby to niektórzy widzieć. Zwykli ludzie są do życia bardzo
przywiązani. Ale... po pewnym czasie treningu można im wmówić nawet miłość
do śmierci! Właśnie dlatego wielu satanistów za najbardziej gorliwe sługi
szatana uważa księży.
Próby uwolnienia się od przymusu
inkarnowania się prowadzono na Ziemi od dawna. Ideę tę wyrażał napis
powitalny na bramie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu: "Arbeit macht
frei!" Niósł on z sobą tak silną treść "duchową", że niektórzy z SS -
manów zaczynali zazdrościć swym ofiarom, że będą w niebie przed nimi!
Wielu eksperymentatorów było przekonanych, że tylko śmierć może
doprowadzić ich do powrotu do boskiego raju. Pamiętali go najczęściej z
okresu istnienia w bezcielesnej formie między inkarnacjami. Ale byli i
tacy, którzy mieli świadomość, że są nie we właściwym dla siebie miejscu.
To byli ci, którzy wcielili się w ludzkie (zazwyczaj) formy pochodząc z
wyższego świata duchowego. Wyższego, nie znaczy, lepszego - chodzi o
wyższe wibracje! Nie na swoim miejscu są też istoty o innym pochodzeniu,
które inkarnowały w ludzkiej formie. Ich badacze nazywają je wszystkie
"Otherkins". Szczątki świadomości, że są nie na swoim miejscu, dolegają im
przez cały czas inkarnowania się w ludzkiej formie. W związku z tym
podświadomie uważają, że inne ludzkie istoty powinny wiedzieć lepiej, jak
w tym świecie funkcjonować, na co można sobie pozwolić, a na co nie. W
wyniku takiego podejścia pojawia się mechanizm oddawania władzy nad sobą
tym, którzy są głupsi i pozbawieni mocy duchowych. Bo przecież rzekomo ONI
wiedzą lepiej. No a jakżeby mogło być inaczej, skoro to jest ICH świat?
Zwalanie odpowiedzialności na innych jest dość powszechne i
dotyczy nie tylko tych, którzy TU się czują, jakby byli skąd indziej.
Najbardziej pożądane w pracy urzędnika państwowego bądź wojskowego jest
poczucie: ja tylko wypełniam polecenia (rozkazy). Ono wydaje się uwalniać
od odpowiedzialności, dlatego jest przyjmowane jako szczyt wygody.
Zastanawiające jest to, że pragnienie zrealizowania wolności od
myślenia i odpowiedzialności za swoje czyny zdominowało wiele europejskich
społeczności, które z nadzieją i wdzięcznością przyjęły faszyzm i
komunizm. Odtąd nikt już nie musiał się martwić, bo tylko wykonywał
polecenia i rozkazy. Tylko niektórzy mieli skrupuły moralne i zauważali
szerzące się zło. A przecież zaczynało się tak miło i wygodnie. Nie trzeba
było podejmować decyzji, martwić się o pracę, zarobki, jedzenie,
mieszkanie. Nie trzeba się było martwić o cokolwiek, dopóki nie wzrosły
aspiracje! Tylko niektórzy czuli gorset zniewolenia przez głupszych od
siebie decydentów. Inni zaczęli być niezadowoleni dopiero wtedy, gdy
poczuli się oszukani, wykorzystani, upodleni.
To tylko część ceny,
jaką upadłe istoty płacą za chęć bycia kimś, kim nie są. Nic dziwnego, że
zauważając takie nonsensy wiele z nich dochodziło do wniosku, że z tego
głupiego świata trzeba się wynosić, bo tu się nie da wytrzymać. Ale
niewiele czyniły, żeby zrobić coś dla siebie, dla poprawy jakości swego
życia właśnie TU, gdzie były. Wolały marzenia o odlocie do lepszego
świata, pomimo że Bóg wyposażył je w moce potężniejsze, niż zwykłych
ludzi. Jak widać, zarówno w świecie ludzi, jak i aniołów, mamy niewiele
istot przebojowych i odważnych. To kwestia nie natury, ale przyzwyczajenia
i zgody na rezygnację z siebie, na rzecz wygody za cenę poddania się
autorytetom.
Taki matołek najpierw chce, żeby wszyscy za niego
decydowali, a potem się wścieka, że robią to nie tak, jakby chciał i
zmęczony zmaganiami z samym sobą (bo nie ma odwagi postawić na swoim)
pragnie umrzeć uznając ten świat za najgorszy z możliwych. Jak pokazuje
praktyka życia codziennego, można być matołkiem i nie widzieć dla siebie
miejsca w tym świecie, nawet chlubiąc się baaardzo wysokim ilorazem
inteligencji! A przecież świat daje nam to, czego od niego oczekujemy!
Jednak mało kto woli zmieniać oczekiwania, a wybiera prostsze rozwiązanie:
ucieczkę. Ucieczkę w sen, w świat marzeń, "wewnętrzną emigrację", ćpanie,
albo i śmierć. To wszystko wydaje się być ta przyjemne... Zmiana oczekiwań
wydaje się taka męcząca... I na początku od razu nie widać nagrody! Co
innego śmierć. Jest łatwa i może przyjść od razu! A jakież to wspaniałe
nagrody czekać mają na tych, którzy opuszczą ten łez padół!
Przypomnijmy sobie gnostyków. Ich marzeniem był powrót do Domu
Ojca Niebieskiego. Miało się to dokonać za cenę zniszczenia ciała i
wyrzeczenia się seksu jako narzędzia prokreacji, czyli Szatana więżącego
ludzi (czyli upadłe anioły) w ciałach, wbrew ich woli. Pogląd, który przez
wiele stuleci zawładnął sumieniami chrześcijan. Podobne marzenia ożywiały
różne grupy fanatyków religijnych przez tysiące lat. A może i dłużej?
Najznamienitszym przykładem urzeczywistnienia nadziei na raj po
śmierci był przypadek Atlantydy. Od tamtej katastrofy jakby zmniejszył się
pociąg do kreowania masowej zagłady. Mimo że ulegało mu ilościowo coraz
więcej ludzi, to procentowo jednak coraz mniej. Pewne osoby pamiętają, że
przed Atlantydą była zagłada kontynentu Mu. Ślady tego kataklizmu
zachowane są w geologicznych warstwach Ziemi. Być może, że kiedyś uległo
zniszczeniu jeszcze coś wielkiego.
Różnie toczyła się historia
kreowania kataklizmów. Ponad 10 tysięcy lat temu zebrała się grupa
"mocarzy duchowych", która postanowiła dać ludzkości kolejną szansę.
Zaplanowano misję cywilizacyjną i określono, w jakich okresach czasu
centrum kultury duchowej świata będzie się przenosiło w różne rejony
globu. W ten sposób wszyscy mieli dostać szansę na uszlachetnienie się.
Teraz kolej na Polskę!
Po okresie szerzenia wartości duchowych we
wszystkich rejonach świata, miał nastąpić ostateczny sprawdzian.
Wyznaczono go na początek ery wodnika, a jego wizję w dość barwny sposób
oddaje Apokalipsa wg Św. Jana. Czas mijał, a oczekiwanie na zbawczy
kataklizm nie miało końca. Ciągle jednak przypominano sobie, że to już...
tuż, tuż. W związku z tym około III wieku motywowany strasznymi
oczekiwaniami i przerażony, że przez jakiś czas świat weźmie w posiadanie
bestia, postanowiłem być zapobiegliwy. Dałem sobie nabić na czole znaki
Bestii (koźlim kopytem) i Baranka (baranim kopytem). Wszystko po to, żeby
zawsze "swoi" mnie rozpoznali. Nie przewidziałem tylko, że w ten sposób
będą mnie rozpoznawać również "cudzy". Ale czegóż nie robi się z nadzieją
na gwarancje bezpieczeństwa!
Apokaliptyczna koncepcja nagrodzenia
tych, którzy pozostaną wierni wskazaniom Boga i zniszczenia tych, którzy
od duchowości się odwrócą, zagrzewała wiarę (i nadal zagrzewa) w sercach
milionów ludzi. Ale czasy się zmieniały i ludzie zauważali, że coś tu nie
tak. Po 11 września w Ameryce tak się przerazili, że nie dopuszczają do
rozpowszechniania apokaliptycznej ideologii. Pierwszy raz w historii tego
"wolnego kraju" wprowadzono jawną cenzurę! Ktoś pojął, że zajmowanie
umysłu katastroficznymi wizjami może być potencjalnie niebezpieczne i że
wcale nie musi się skończyć na zburzeniu WTC. Podobne przebłyski
świadomości miewano już wcześniej.
Po kilku próbach powtórki z
atlantydzkiej rozrywki (Santotyn, Troja, Harappa, Jerycho, Sodoma i
Gomora, Pompeje) okazało się, że ten środek nie gwarantuje szczęścia
wiecznego i że ciągle trzeba się inkarnować. Wyjątkiem są ci, którzy
poznali prawa rządzące pozyskiwaniem energii w świecie astralnym. Dlatego
koncepcja zbawienia grupowego przez kataklizm zaczęła ustępować pomysłowi
na zbawienie indywidualne przez samounicestwienie. Poznanie "tajemnic
ducha" miało zagwarantować życie w wiecznej szczęśliwości, oczywiście,
poza ciałem. Zaczęła się era gnozy. Do dziś w wielu religiach i ścieżkach
duchowych zbieramy owoce jej triumfów.
Gnoza - znaczy bezpośrednie
poznanie Prawdy. Prawdą bezpośrednio poznaną przez większość adeptów była
ta, że nie da się doświadczyć Boga i powrotu do Niego, kiedy się ma ciało.
Stąd pojawiła się koncepcja zniszczenia go. Logiczny problem polegał
jednak na tym, że gnostycy nie znali nikogo, kto poznał Boga uwalniając
się od ciała. To był tylko przedmiot ich wiary!
Koncepcja
zniszczenia ciała pojawiła się, czy raczej odnowiła? Przecież ona była
obecna w myśli filozoficznej i religijnej znacznie wcześniej! Gnoza
ożywiła więc nadzieję na powrót do Boga za cenę znienawidzenia i
zniszczenia ciała. I znów wiele wspaniałych istot zamiast w prześwietlanie
się boską energią, zainwestowało czas i wysiłek w pracę nad
samozniszczeniem, nad zanieczyszczaniem swej energii, bo przecież śmierć
ciała może nastąpić TYLKO w wyniku wypełnienia go jak najniższymi
wibracjami!
Widząc ten kolejny upadek energetyczny, niektóre z
upadłych aniołów wpadły w przerażenie. Zaczęły znajdować tych, którzy
jeszcze przejawiali choć pozostałości anielskiej poświaty i usiłowały ich
nawrócić na drogę do podwyższenia wibracji. Ale to nie było łatwe.
Natrafiły na zbyt zaślepione istoty. Stąd pojawił się pomysł, by zacząć im
wmawiać w hipnozie, że są upadłymi aniołami i że powinny to pamiętać.
Efekt okazał się przeciwny od zaplanowanego i tylko pogłębił pomieszanie,
ponieważ w miejsce świadomości, pojawiło się wmówione w hipnozie
przekonanie! To spowodowało dalsze komplikacje.
Przebłyski dawnej
mocy i światłości co jakiś czas przebijały się przez ograniczenia
narzucane upadłym aniołom w wyniku przymusu dostrojenia się do cech
gatunku, wśród którego się inkarnowały. To powodowało, że co jakiś czas
rozjątrzał się konflikt między tym, kim byli, a tym, kim usiłowali się
stać. Konflikt bywał początkiem poważnych zaburzeń psychicznych.
Na przełomie XIX i XX wieku prowadziłem klinikę i prywatną
praktykę psychiatryczną. To tam trafiały do mnie osoby, które miały
przebłyski wspomnień z Atlantydy i twierdziły, że są aniołami. Jak
przystało na psychiatrę, nie mogłem tolerować takiej postaci
nieprzystosowania społecznego i tak głębokiej choroby psychicznej. Teraz
więc ujawnię, jaka jest rzeczywista treść hipnoz, które wtedy wmawiałem
moim pacjentom. A czyniłem to z ogromnym przerażeniem i oburzeniem dla
głupoty tego, kto upierał się przy tak "niedorzecznych" twierdzeniach. Te
moje emocje zostały przejęte razem z treścią hipnoz.
Treść zaś
wygląda w ten mniej więcej sposób: "Nie jesteś i nie byłeś nigdy żadnym
zas...ym aniołem. Byłeś i będziesz człowiekiem. Nigdy nie byłeś na
Atlantydzie, bo to tylko fikcja literacka. Już zapominasz o swoich
urojeniach i jesteś zdrowy, całkiem normalny". Ze zdziwieniem zauważam, że
część tej hipnozy na niektórych nadal działa. Problem jednak polega na
tym, że moi byli pacjenci wierzą, że są normalnymi, zdrowymi ludźmi, ale
nie mają tej świadomości. Ot problem. Ale kto tam 100 lat temu wiedział,
że hipnoterapia wywołuje skutki uboczne? Prawdopodobnie podobne treści
wmawiałem i wcześniej. Moi pacjenci fascynowali się wręcz hipnozami.
Kiedy personel opuszczał klinikę, natychmiast jedni zaczynali hipnotyzować
drugich. A ileż wtedy odnowiło się inicjacji! I jaki panował tam klimat.
Toż to był powrót do obyczajów z Atlantydy! Ciekawe, co ich tam ciągnęło?
Bo do swych intencji przyznawać się nie chcą! Wolą szukać kozłów
ofiarnych.
Dla mnie sprawa jest jasna. Otóż w pewnym okresie czasu
ktoś ujawnił kolejną nadzieję na wyzwolenie przez samozniszczenie. Tym
razem wpadł na pomysł, że skoro niszczenie ciał prowadzi do kolejnych
inkarnacji, to może się powieść zniszczenie umysłu. Pomysł wydaje się
wypływać z filozoficznych rozważań taoistów i joginów. Wielu z nich
twierdzi do dziś, że nie ma żadnego rozwoju, że to tylko złudzenie, bo w
dłuższym okresie czasu istnieliśmy jako niezorganizowana energia, więc tak
samo, jak wszystkie ciała niebieskie - też zmieniamy tylko formy. Ponieważ
mędrcy widzieli człowieka tylko jako formę, to twierdzili, że ulega ona
zmianom takim samym, jak ciała niebieskie. "Jeśli kiedyś byliśmy tylko
cząstkami energii, to musimy powrócić do tego stanu, a potem znów będziemy
ewoluować do wyższych form, by znów wrócić do punktu wyjścia".
Może pogląd o niekończących się przemianach jest bliski prawdy,
ale ja jakoś nie widzę w nim kosmicznej logiki. Przede wszystkim jego
słabym punktem jest fakt, że ciało człowieka różni się od ciał
niebieskich. Otóż jest ono żywe, dopóki zamieszkuje w nim istota duchowa.
A tej jakoś nikomu z duchowych aspirantów jeszcze zniszczyć się nie udało.
To jednak dla tych, którzy mieli nadzieję na rozwiązanie problemów przez
samozniszczenie, niewiele znaczyło. Bo przecież niektórzy z nich spotykali
istoty z inwolucyjnej linii rozwoju, w tym demony, które jednak udawało
się anihilować. Błąd jednak polega na tym, że przez długi okres czasu
jasnowidzowie nie rozróżniali poziomów świata nieprzejawionego. Widzieli,
że astralne demony zostają unicestwione, więc mieli nadzieję, że można
unicestwić człowieka jako istotę astralną… Czy takie ograniczenie
postrzegania to coś niezwykłego?
Większość ludzi nie dostrzega
nawet świata astralnego. Tylko część zauważa istnienie jeszcze innych
światów. Jak mógłby im uwierzyć ktoś, kto tego nie widzi, a uważa się za
najmądrzejszego i najdoskonalszego, za co najmniej równego Bogu? Jak przez
tysiące lat trudno było dostrzec fakt zamieszkiwania boskiej duszy w
fizycznym ciele, może świadczyć do dziś cytowane stwierdzenie z Biblii: "z
prochu powstałeś i w proch się obrócisz". Tego typu poglądy musiały
skłaniać pewnych ludzi do stwierdzenia, że "wszystko to marność nad
marnościami", więc nie ma powodu, by w ogóle żyć. No i że życie jako takie
w ogóle nie ma sensu. Jest..., a potem go nie ma. I już. Problem jednak
polegał na tym, że pewna grupa istot miała pamięć poprzednich wcieleń i
doskonale rozumiała, że to nie tak. Ta grupa ponadto była już zmęczona
życiem w ciele, którego nie akceptowała. I to właśnie jej członkowie
ciągle wymyślali nowe sposoby na skuteczne uwolnienie się do ciężaru
życia.
Dzięki koncepcji niekończących się przemian nadzieja na
skuteczność zniszczenia formy materialnej nabrała sensu i głębszego
wymiaru. Uznano ją wręcz za boskie prawo! Chyba ten pomysł był też obecny
w micie na temat Eleusis! Ta koncepcja dawała nadzieję na ostateczne
rozwiązanie problemów z reinkarnacją. "Skoro i tak mamy wrócić do stanu
chaosu - rozproszonych cząstek energii, to po co godzić się na dalsze
bezsensowne cierpienia i męczarnie? Po co dalej myśleć, pokutować, czuć?"
Trzeba było znaleźć sposób, by przyspieszyć samounicestwienie! Najpierw
wydawało się, że jedyną i skuteczną drogą będzie zniszczenie ciała, ale
potem zrozumiano, że raczej musi chodzić o umysł, utożsamiany z duszą.
W międzyczasie jeszcze ktoś wpadł na pomysł, że jeśli nie udało
się skutecznie i nieodwołalnie zniszczyć życia poprzez niszczenie ciała,
to pewnie uda się zniszczyć ducha! Przecież wcześniej wielu mistrzów
wzywało do opamiętania: "ducha nie niszczcie!" Jeśli nie-niszczenie ducha
nie spowodowało poprawy i powrotu do stanu rajskiej szczęśliwości, to
uznano, że pewnie droga prowadzi dokładnie w odwrotnym kierunku.
Zniszczenie miało być tak skuteczne i doszczętne, żeby już nic nie mogło
się inkarnować!
W tej intencji wykonywano więc mnóstwo
idiotycznych praktyk z kręgu satanizmu bądź "czarnej tantry", a przede
wszystkim odurzano się i ogłupiano do nieprzytomności i manipulowano
umysłem. To w kolejnych wcieleniach musiało zaowocować ciężkim
pomieszaniem umysłowym. Stąd konieczność przejścia później intensywnej
terapii, by w ogóle móc funkcjonować w społeczeństwie. Osobniki te trzeba
było często uczyć podstawowych funkcji życiowych, które inne istoty
wykonują w sposób naturalny.
Oczywiście, nie wszystkie upadłe
anioły przeszły przez ten etap samozniszczenia i przez taką terapię. I nie
wszystkie przez moją. Ja też miałem swoich "wybawców", którzy do dziś sami
nie podnieśli się z upadku. Moja wybawicielka uszczęśliwiała całą grupę
sugestiami, że powinniśmy zrezygnować z mocy duchowych, dopóki żyjemy w
ciele. Tłumaczyła to uczciwością, by dać równe szanse ludziom, którzy tych
mocy byli pozbawieni. Mieliśmy też ukrywać przed ludźmi, kim naprawdę
jesteśmy. Jednak za tą szlachetną deklaracją kryło się pragnienie, by
cudze moce duchowe wykorzystać najpierw do powrotu do Boga, a później -
kiedy to się nie powiodło - do własnych celów.
Mistrz musiał być
tak przekonywujący, żeby zawsze pozostawał poza zasięgiem jakichkolwiek
wątpliwości. Towarzyszyła temu odczuciu hipnoza: "Mistrz cię kocha, Mistrz
dba o twoje dobro". Podejrzanymi więc o nieczystą grę mogli być wszyscy
inni. Szczególnie ci, którzy zauważali, że coś jest nie tak... Różni
ludzie, w tym nawet mistrzowie, z różnych powodów stwarzali pozory.
Najczęściej dlatego, że bali się, iż ktoś rozpozna ich słabe strony, a
kiedy tego dokona, wykorzysta je przeciw nim.
Manipulacje i obłuda
stwarzają jak najgorsze wrażenie. Wielu ludzi utożsamia z nimi życie w
ciele. Wielu pragnie życia szczęśliwszego - poza ciałem. Ale są też tacy,
którzy boją się utracić swoje piękne i młode ciała. Nawet kiedy mają już
90 lat na karku! Ci najgłośniej protestują przeciw powrotowi do Boga. Bo
boją się, że powrót musi oznaczać śmierć ich ciała. Ale czy oznacza?
Wcale nie! Trzeba tylko znać sposób. Jest wyjście z tej matni.
Ale... wydaje się, że wyjście trudno znaleźć. Ono się może wydawać nie do
przyjęcia. A jednak...
o zgodzić się na powrót do Boga. Zgoda nie
wystarczy. Trzeba przestać z Nim konkurować, zrezygnować z udowadniania Mu
czegokolwiek z żalów i pretensji do Niego. Trzeba też nauczyć się
wykorzystywać swoją wyobraźnię dla pozytywnych celów, dla poprawy jakości
swego życia, ale nie kosztem innych. Trzeba wreszcie pokochać życie, świat
i Boga. Ponieważ w rzeczywistości liczy się MIŁOŚĆ - jako fakt - a nie jej
przedmiot.
A co z ciałem? Czy upadły anioł wracając do Boga musi
je zniszczyć, lub porzucić? Myślę, że powrót do Boga, to nie to samo, co
wycieczka w nieznane, do odległego kraju, czy w inny wymiar. Jeśli
doskonale opanujemy sztukę medytacji, zawsze już będziemy "w domu Ojca
Niebieskiego", czy w Królestwie bożym. Albowiem w nas jest i Królestwo, i
Dom Ojca. Nie ma więc do czego wracać. Wystarczy pozwolić mu rozbudować
się. A to następuje, kiedy rezygnujemy z naszych wibracji na rzecz
boskich, z naszych pomysłów na rzecz boskich, z naszej przebiegłości, na
rzecz boskiej mądrości z naszych wysiłków na rzecz boskiej mocy. Ależ to
będzie kataklizm! Zrujnujemy całe nasze ego!
|
|